Przeżycia i doświadczenia
pastora Richarda Kneifla
W dniu 1 lipca 1975 roku rozpocząłem niniejsze zapiski, a ukończyłem je pod koniec sierpnia. Wielokrotnie byłem proszony w rozmowach z moimi rodakami i przez członków własnej rodziny, aby spisać moje przeżycia i doświadczenia i przedstawić je szerszemu kręgowi.
Skoro zdecydowałem się, to także dlatego, ponieważ doświadcza nas tu także kawałek historii poza granicami Niemiec, którą my tak w dobrych, ale również w ciężkich godzinach powinniśmy zachować w świadomości, jeden nasz poeta wyraził to w przekonywujący sposób: "On ma cię w rękach, który całe niebo dźwiga".
Urodziłem się 30. października 1904 roku w Kłodawie, powiat Koło, jako syn sekretarza gminy Otto Kneifla i jego żony Olgi z domu Trenkler. Po kilku latach moi rodzice przeprowadzili się do Sompolna. Mój ojciec znalazł pracę, a jeszcze dziś stojący ratusz stał się naszym domem.
Nastał dla mnie pierwszy dzień szkoły. Moja matka zaprowadziła mnie do niej, a nauczyciel Ferdinand Kufeldt wskazał mi miejsce do siedzenia. Słuchaliśmy oczarowani, kiedy opowiadał on nam historie biblijne, a później śpiewał z nami pieśni. Widywaliśmy go także podczas niedzielnych nabożeństw - prosty i jednocześnie godny w swoim wyglądzie i zachowaniu. W połowie słonecznego roku szkolnego pierwszy, ciężki cios. Mój ojciec został 11 listopada 1914 roku po południu zabrany przez Kozaków. Spieszyli się oni tak bardzo, że nie zsiedli nawet ze swych koni. Przez gminnego posłańca wezwali mojego ojca. Matka miała złe przeczucia. Słyszałem, jak gorliwie prosiła: "Nie idź na dół" - mieszkaliśmy na pierwszym piętrze - "spuszczę Cię z okna, po ścianie w dół". Ojciec odpowiedział: "Całymi latami służyłem w rosyjskiej gwardii, nic mi się nie stanie". Przedstawił się Kozakom, którzy zapytali go o zawód i zabrali. Matka i my dzieci pobiegliśmy płacząc za kozackim oddziałem. Zostaliśmy od niego odsunięci, pejcze wojskowych wymachiwały nad naszymi głowami. Mieszkańcy miasta nie mogli nam pomóc. Katolicki duchowny odmówił matce, gdy poprosiła go by pojechać za Kozakami. Gdy następnego dnia ksiądz zdecydował się jechać z matką, oboje dowiedzieli się, że ojciec przebywał kilka godzin we wsi Mostki. Tutaj wieś domagała się uwolnienia mojego ojca, jednak dwaj wpływowi mieszkańcy nalegali na dalsze jego zatrzymanie. Tak więc trafił następnie przez Łęczycę do Łodzi i Warszawy. Liczba zatrzymanych zwiększała się. Ojciec przebywał kilka tygodni w łódzkim, a później w warszawskim więzieniu. Tu powołał się na znajomości u władz. Dzięki pośrednictwu syna generała Stattona, z którym mój ojciec służył razem w carskiej gwardii, uzyskał zwolnienie, jednakże pod warunkiem, by na czas trwania wojny pozostał w Rosji. Z Rosji otrzymaliśmy od ojca kartkę pocztową napisaną w języku rosyjskim. Typowy adres: "Przesyłka obozowa powiat Szczecin (Stettin), prowincja Poznań (Posen) Krumknic - Pani Olga Kneifel w Sompolnie". Ojciec zawiadamiał w kilku zdaniach o dotychczasowym pobycie w niewoli i prosił matkę, by własnoręcznie do niego napisała. Pozdrowił wszystkich członków rodziny. Szczególnie interesował się stanem finansowym swojej żony i dzieci.
Mogliśmy czytać kolejne listy, skazańcy pisali je do nauczyciela Kufeldta, który podczas trwania wojny przebywał w Warszawie. Wymienione w nich były miejscowości Kupjansk, Charków, a dzięki spotkaniom z pastorem Tosio mogliśmy się czegokolwiek dowiedzieć. W Rosji mój ojciec pracował początkowo w garbarni, później w dobrach Skalonsche1 jako weterynarz. Sztuki weterynaryjnej nauczył się podczas swojej długoletniej służby wojskowej.
W 1917 roku otrzymaliśmy telegram od niemieckiego gubernatora wojskowego, że ojciec jest w drodze i można się go spodziewać lada dzień. Tygodniami wychodziliśmy na każdy pociąg, który przyjeżdżał na dworzec w Sompolnie, ale na próżno.
(będzie kontynuowane)
WuZ 9/86, s. 3.
(II.)
W listopadzie 1918 roku dotarła do nas rosyjska karta pocztowa bez podpisu, zaadresowana do mojego brata Teodora. Matka i dzieci otrzymały kondolencje: Otto Kneifel zmarł 28 stycznia w szpitalu w Kupjansku.
Śmierć mojego ojca nie obyła się bez skutków dla nas. Musieliśmy opuścić wynajmowane, przestronne mieszkanie w ratuszu i zadowolić się mniejszym, ciasnym. Mój starszy brat otrzymał posadę na kolei wąskotorowej, zaś moja starsza siostra w kancelarii parafialnej.
To, że moje trzy siostry, będące wieku szkolnym mogły dokończyć naukę, zawdzięczamy gminnemu pastorowi Alexandrowi Bierschenkowi, który z kilkoma odważnymi mężczyznami założył niemieckie gimnazjum w Sompolnie. W 1917 roku zostały otwarte cztery klasy przedszkolne oraz 1. i 2. klasa szkoły powszechnej (Sexta i Quinta). W inauguracyjnym nabożeństwie kazania wygłosili pastorzy Bierschenk i Rutkowski z Dąbic. Niemiecka szkolna instytucja została stworzona dla nas. W niej mieliśmy być wychowywani w duchu ewangelicko-luterańskim. Wkrótce nad gimnazjum zebrały się ciężkie chmury: niemieckie wojska w dniu 10 listopada 1918 roku opuściły Sompolno. Rozpoczęto skoncentrowane działania przeciwko naszej szkole. W ostatniej chwili własność gimnazjum została przeniesiona notarialnie na niemieckiego rolnika i tym samym uratowano istnienie instytucji. Liczba uczniów co roku wzrastała. Zwiększono liczbę klas do 6, ze sprawdzonymi nauczycielami takimi jak dyrektor Paul Fischer, Karl Grams, August Müller, Hugo Riemer, Julian Will, Albert Breyer, Robert Klatt, Hermann Textor - aby ich tylko kilku wyróżnić - przekazywali charyzmę, która była nie do przecenienia. I dusza tej instytucji: niestrudzony pastor, który zlecił budowę szkoły z internatem, aby zamiejscowi uczniowie mogli podjąć w niej naukę. Kiedy pojawiły się problemy finansowe, udał się do Ameryki, odwiedził tam przebywających na emigracji członków gminy kościelnej Sompolno i dzięki otrzymanym darowiznom był stanie całkowicie pokryć deficyt.
"Świat niewdzięcznością płaci". Musiał tego doświadczyć także pastor Bierschenk. Napotkał on trudności w gminie kościelnej do tego stopnia, że w 1923 roku zrezygnował z prowadzenia parafii i pozostał tylko kierownikiem i nauczycielem religii w gimnazjum. W kilku klasach wykładał także język francuski.
Po ukończeniu w 1924 roku z wyróżnieniem gimnazjum, zostałem w tym samym roku z dniem 1 września uczniem państwowego gimnazjum (filia niemiecka) w Toruniu. Dyrektorem placówki podczas mojej nauki był dr Franz Prowe. Niemieccy nauczyciele: Fellner, René, dr Mantsch, Wilde, Hilgendorf, Kleiner, panna Wohlgemuth gorliwie starali się dać nam solidne wykształcenie.
W 1926 roku zdałem maturę i dostałem się na studia na Wydziale Teologii Ewangelickiej Uniwersytetu Warszawskiego. Niemieccy studenci mieli tutaj znaczną przewagę nad innymi. Mogli oni czytać w oryginale dzieła teologii protestanckiej, co było dla nas bardzo pomocne w badaniach. Wykłady profesorów: Szerudy, Seriniego, Burschego, Suessa, Michajdy były dla nas bardzo pouczające, a w seminariach pogłębialiśmy naszą wiedzę teologiczną. Nigdy nie czyniono mi problemów, pomimo tego, iż wiadomo było, że należałem do członków-założycieli Związku Niemieckich Studentów w Warszawie, następnie przez półtora roku byłem przewodniczącym tej organizacji, pozostawałem też w kontakcie z niemieckimi politykami. Byliśmy w kontakcie z kuratorem naszego stowarzyszenia, germanistą prof. dr Zempickim. Przedstawialiśmy mu nasze prośby, on reprezentował nas przed senatem. Najważniejszymi wydarzeniami w życiu naszej organizacji były coroczne święta organizacji, na które zapraszaliśmy rektora uniwersytetu, kuratora, niemieckiego ambasadora oraz niemieckich posłów i senatorów. W szczególności byliśmy wdzięczni niemieckim mieszkańcom Warszawy, którzy wspierali nas w każdy możliwy sposób. Patrząc wstecz na ten czas muszę powiedzieć, że były to piękne, urozmaicone chwile.
W 1930 roku znów powróciłem do Sompolna. Ogłoszony został zjazd absolwentów gimnazjum. Przybyli oni z daleka. W oczach widać było radość z powrotu. Przybyli także rodzice, w tym także moja matka, która w 1929 roku przeprowadziła się do Bydgoszczy. Obecny był założyciel szkoły, pastor Bierschenk wraz z kilkoma byłymi jak i obecnymi nauczycielami placówki. Przed południem odbyło się nabożeństwo, podczas którego pastor Krentz przekazał pozdrowienia, a Adolf Schendel, student teologii, wygłosił mowę. Po południu w auli gimnazjum odbyło się walne zgromadzenie. Z wygłaszanych przemów wielokrotnie docierały słowa jedności. Koniec chwycił nas za serca. Śpiewaliśmy stojąc: "Możemy się w tym miejscu jeszcze tak wiele razy spotkać, Bóg może to sprawić, Bóg może pokierować, on ma łaskę."
Spotkanie byłych uczniów było istotne także dla mnie. Byłem przed egzaminem końcowym, zaliczyłem wszystkie wymagane wykłady, musiałem jeszcze napisać pracę dyplomową u prof. Seriniego pt. "Autorytet i wolność religii". Potem spadła na mnie odpowiedzialność, od której nie mogłem uciec. Po wyjeździe pastora Bierschenka do miejscowości Boruja Kościelna2 w gimnazjum w Sompolnie brakowało nauczyciela religii. Zostałem poproszony przez wpływowe osobistości, by się tym zająć. Od 1 września 1930 roku podjąłem się nauczania w klasach przedszkolnych i klasach gimnazjum oraz prowadzenia internatu. Rano odprawiono modlitwę, w której uczestniczyli wszyscy uczniowie i nauczyciele. W przypadku niezdolności do pracy zastępował mnie dyrektor lub inni pedagodzy. Miałem 26 lat, kiedy przekazano mi tę pracę. Była ona na początku tymczasowa, ale z dniem 8 listopada 1931 roku zostałem ordynowany w Sompolnie na duchownego w obecności Superintendenta Generalnego dra Burschego, w asyście pastorów Philippa Kreutza z Sompolna oraz Eduarda Kneifla z Brzezin, przez co otrzymałem posadę na stałe.
Dzień ordynacji był w moim życiu i w życiu gminy kościelnej doniosłym wydarzeniem. Po raz pierwszy w Sompolnie ordynowany został absolwent teologii, który tutaj dorastał, tu uczęszczał do szkoły powszechnej i gimnazjum, a także przez pastora Bierschenka został konfirmowany. Teraz były uczeń w tej niezapomnianej chwili uklęknął przed tym samym ołtarzem. Superintendent Generalny Dr Bursche mówił w przekonywujący sposób do gminy, opierając się na Dziejach Apostolskich 26,16. Przyszła pora na kazanie, słuchacze byli wyraźnie wzruszeni. Po złożeniu przysięgi ordynacyjnej, poprzez nałożenie rąk, został mi przekazany urząd ewangelickiego duchownego. Krótkie błogosławieństwo na podstawie Księgi Jeremiasza 1, 6-7 wygłosił miejscowy pastor Philipp Krentz3, któremu podlegałem jako wikariusz. Pastor Kreutz pozdrowił mnie serdecznie w imieniu kolegium kościelnego i parafii. W mojej osobie otrzymał młodego współpracownika. Rozumiał dobrze, co działo się w tej chwili w sercach matki i członków rodziny. Wskazał kierunek: "Nie mów: Jestem młody, ponieważ do kogokolwiek cię poślę – pójdziesz, i cokolwiek ci zlecę – powiesz".
Również drugi asystent - mój kuzyn Eduard Kneifel - przemówił powołując się na List do Rzymian 1,16, przekazując mi serdeczne błogosławieństwa. Rodzina przez bożą łaskę dała naszemu kościołowi dwóch pastorów. Miejmy tego świadomość i głośmy dobrą nowinę - dynamit (siłę) Boga - szukającym i pytającym ludziom, że będą oni uwolnieni od słabości i ograniczeń.
Akt ordynacji zakończył się. Chór uczniów pod kierunkiem nauczyciela muzyki w gimnazjum Roberta Kletta wykonał motet4: "Bądź wierny aż do śmierci". Dla tej chwili uczniowie ćwiczyli przez kilka tygodni. Superintendent Generalny Dr Bursche powiedział mi, że słyszał już wiele młodzieżowych chórów, ale to wykonanie było wyjątkowe. Ci którzy wówczas śpiewali, sami byli głęboko poruszeni. Powinni oni pewnego razu przeczytać relację, w której powinienem raz jeszcze wyrazić moje podziękowanie. Wiemy, że dyrygent, który stracił życie w 1945 roku, zjednoczony jest ze śpiewającymi i chwalącymi zastępami tam na górze.
Gdy przebrzmiały wersy pieśni "Czyż nie powinienem śpiewać mojemu Bogu, czyż nie powinienem być mu wdzięczny?" wspiąłem się na ambonę, aby wygłosić kazanie na podstawie Listu do Hebrajczyków 10, 22-25. To było ogromnym przeżyciem. Przez otwarte drzwi kościoła można było zobaczyć członków kościoła aż na ulicy. Przywiodła ich tylko ciekawość? Bynajmniej, chcieli przy tym być, nie tylko nauczyciele i kantorzy naszej gminy, lecz nasi współwyznawcy jako całość. Na ławie organowej obok pana Kufeldta - dyrektor gimnazjum Eduard Hauptmann, szczególnie uzdolniony organista, który w tym dniu podzielił się rolą ze swoim kolegą. Oczy były zwrócone na mnie, pytające i takie, które mnie wspierały. Podziękowałem wszystkim, którzy wspierali mnie nie tylko zewnętrznie, lecz także wewnętrznie.
(będzie kontynuowane)
WuZ 10/86, s. 3 i 4.
(III.)
Następnie starałem się przedstawić gminie5 słowa tekstu Chwały Świętego Przymierza i nawoływałem do wytrwania w wierze i wyznaniu. Z uroczystością Świętej Wieczerzy zakończyło się to niezapomniane nabożeństwo. Wielu podeszło do mnie, by uścisnąć mi rękę i pogratulować. Duża gmina, zjednoczona w chwale z młodym kaznodzieją, opuściła miejsce nabożeństwa.
Miałem misję. W każdą 1 i 3. niedzielę miesiąca kazania w miejskim kościele głosił gminny pastor, w 2. i 4. niedzielę wikariusz. Teraz można było zintensyfikować wizyty w kantoratach, co przyniosło korzyść życiu parafialnemu. Pomagałem również w wielu czynnościach urzędowych i w ramach posługi angażowałem się w wizyty domowe.
W każdą niedzielę można było w Sompolnie doświadczyć, iż uczniowie i uczennice zbierali się na szkolnym placu. Następnie pod przewodnictwem dyrektora szkoły - jak za moich szkolnych czasów - uczniowie z nauczycielami ruszali na nabożeństwo i zajmowali miejsce po prawej stronie prezbiterium.
Dzieci od 1. klasy przybywały wraz z wychowawcami by chwalić Pana. To miało niezwykły wpływ na dorastającą młodzież, ale gmina wiedziała też o tym, że dzieci w czasie nabożeństwa nie włóczyły się gdzieś po ulicy, lecz zgromadzone uczyły się słowa, co nasz poeta ujął tak: "Ucz nas, jak mamy zostać zbawieni, ucz nas, jak mamy nasz czas, ten krótki czas na Ziemi, wykorzystać dla wieczności".
Dzieci z klas przedszkolnych uczęszczały na nabożeństwa dla dzieci. W naszym gimnazjum istniała indywidualna ocena. Dyrektor i nauczyciele troszczyli się o rozwój dzieci. Żyliśmy w diasporze, w której uważaliśmy się za ewangelicko-luterańskich chrześcijan. Jako Niemcy wiedzieliśmy o naszej odrębności. Nieporozumieniem i wypaczeniem faktów było, kiedy oskarżano nas, że kształciliśmy nasze dzieci przeciwko polskości i katolicyzmowi. Realizowaliśmy tylko zagwarantowane nam w Konstytucji prawo mniejszości narodowej do życia i chcieliśmy służyć naszej ojczyźnie najlepszą wiedzą i przekonaniem, podobnie jak Polacy czynili w Westfalii i gdzie indziej. I jeszcze dziś czynią!
Przy tym nasza szkoła nigdy nie zapomniała, że żyliśmy w Polsce. Przez wiele lat mieliśmy polonistę, który przyznał się do niemieckiego pochodzenia i był utalentowanym nauczycielem. Uczył nas języka polskiego a także pokazywał z otwartym sercem piękno polskiej literatury.
Przyszła ponownie kolej na Sompolno. Odbyła się ścisła wizytacja. Przeprowadzono ją na lekcji języka polskiego oraz historii Polski. W klasie lekcję prowadził Karl Grams. Uczniowie byli w trakcie zajęć. Na zadawane im pytania odpowiadali dobrze. Wizytator przerwał grzecznie lekcje prowadzącemu nauczycielowi - Panu Gramsowi - i sam zaprezentował swoje widoczne pedagogiczne umiejętności tak, że było dużą przyjemnością uczestniczyć w tej lekcji. Również tutaj klasa pokazała swoją otwartość na polską literaturę. Zabrzmiał dzwonek, lekcja zakończyła się. Wizytator podszedł do pana Gramsa, uścisnął mu dłoń i powiedział: "Gratuluję panie kolego, wszędzie można być dumnym z takiej klasy". Klasa zyskała uznanie wizytatora, który uścisnął dłoń każdemu uczniowi i każdej uczennicy. Szkoła przebyła wszystkie wizytacje i nie były one rzadkie. Instytucja zawsze znajdowała się w położeniu obronnym, choć niemiecka kadra nauczycielska starała się zachować pozytywny, lojalny stosunek do państwa polskiego. Współpraca z polskimi nauczycielami nie pozostawiała nic do życzenia. Jako nauczyciel religii mogłem w tym uczestniczyć i donieść, o czym byłem głęboko przekonany. Nauczanie leżało mi na sercu. Ale nie miało to trwać długo. W 1933 roku warszawskie kuratorium wezwało kierownictwo szkoły do zwolnienia mnie z posady, bo "wywierałem szkodliwy wpływ na młodzież w zakresie edukacji". Pismo dostarczono do szkoły w piątek przed "Cantatesonntag" (w tym przypadku czwarta niedziela po Wielkanocy). Dyrektor zaniemówił z wrażenia, mnie samemu w ciągu dnia trudno przychodziło nauczanie. Zwolnienie miało zostać przeprowadzone z dniem 30 czerwca 1933 roku, czyli na koniec roku szkolnego. Po długiej konsultacji z dyrektorem uzgodniliśmy, by wtajemniczyć w tę sprawę tylko niemieckich nauczycieli. Zaufaliśmy także gminnemu pastorowi. Nadeszła niedziela. Miałem posługę w kościele miejskim. Zagrały organy, chorał wybrzmiał z wielu ust. Siedziałem w zakrystii, wkrótce miałem rozpocząć liturgię. Było mi ciężko na sercu. Ale Pan pomógł mi przetrwać, więcej, naszła mnie wewnętrzna satysfakcja, że mogłem służyć gminie w tę niedzielę. Gdy zaśpiewana została pieśń "O, gdybym miał tysiąc języków", przygotowałem się na ciężką próbę. I patrzcie! Rozwiązał mi się język, mówiłem na podstawie Psalmu 98,1 między innymi o cudzie natury, ale również o cudzie Boga w życiu ludzi, w których mamy pewność, że pomimo wszelkich ciężarów i wewnętrznych pokus Pan stoi po ich stronie. Mogę dziś z całą pokorą stwierdzić, iż to nabożeństwo wyznaczyło kierunek mojej pracy kościelnej. Pan czuwał - doświadczyłem tego w wyjątkowy sposób.
Żądanie kuratorium nie powinno było pozostać bez odpowiedzi. Dyrektor, Polak wyznania ewangelickiego, wystawił mi bardzo dobre świadectwo. Superintendent Generalny dr Bursche był zdumiony, gdy przekazałem wiadomość do Warszawy. Poprosił o rozmowę dla mnie z kierownikiem warszawskiego kuratorium szkolnego. Została mi ona udzielona i trwała bardzo długo. Pan kurator zadawał mi pytanie po pytaniu. Nie pozostawiłem żadnego pytania bez odpowiedzi. Zostałem bardzo serdecznie pożegnany. Kurator obiecał dokładnie zweryfikować swoje zastrzeżenia. Po około trzech tygodniach otrzymałem negatywną decyzję w sprawie mojego odwołania. Kilka dni po odmownym załatwieniu sprawy kurator powiedział Superintendentowi Generalnemu dr Bursche: "On musi opuścić Sompolno, ale może nauczać w każdej innej szkole". Czy aby nie wywierałbym szkodliwego wpływu na młodzież? Teraz stanąłem przed poważnym pytaniem: Czy powinienem dalej w kościele pełnić posługę, która nie posiada już autorytetu, co do zasady sprzeciwiać się kuratorowi szkolnemu i domagać się, by położono karty na stół? Ze strony konsystorza nie działo się nic. Pozostałem jeszcze sześć miesięcy wikariuszem w Sompolnie, dalej mieszkałem w internacie, ale nie mogłem nauczać w gimnazjum. Moi współbracia, poprosili mnie, by nie osłabiać pozycji ewangelicko-luterańskiego pastora.
(będzie kontynuowane)
WuZ 11/86, s. 6 i 7.
(IV.)
I znów spadła na mnie odpowiedzialność. W ramach działań podjętych przez władze odpowiednie co do edukacji ponadpodstawowej, sompoleńskie gimnazjum mogło istnieć tylko jako 7-klasowa szkoła powszechna. Ale jakie trudności musieliśmy przezwyciężyć! Koncesjonariuszowi naszemu gimnazjum zostało odebrane świadectwo lojalności. Mieliśmy pewność, że przez nominacje innych niemieckich osobistości ta niekorzystna decyzja będzie utrzymana. Dręczyła mnie myśl, jak mogę pomóc mojej szkole. Napotkałem na trudności, których się nie spodziewałem. Tylko jednemu nauczycielowi, Albertowi Breyerowi6 , całkowicie ufałem, z nim omawiałem moje dalsze działania.
Tak to jest w naszym życiu. Będąc studentem w Warszawie często przechodziłem obok Gimnazjum im Mikołaja Reja. Była tam umieszczona tablica: "Gimnazjum imieniem Mikołaja Reja parafii ewangelicko-augsburgskiej w Warszawie". W mgnieniu oka wpadłem na pomysł! To byłoby jedynym rozwiązaniem także dla nas. Koncesjonariusz naszej 7-klasowej szkoły: Gmina Ewangelicko-Augsburska w Sompolnie, w tym przypadku reprezentowana przez prawnie wybraną radę parafialną. Wtajemniczyłem innych nauczycieli w mój plan. Nie mogło się jednak obyć bez wsparcia. Konsystorz musiał zostać w to włączony, konieczna była rozmowa z Superintendentem Generalnym dr Bursche. Pojechałem do Warszawy i przedstawiłem mu moje intencje. Padły jasne słowa, m.in., że również władze kościelne musiały dźwigać odpowiedzialność za dorastającą niemiecko-ewangelicką młodzież i z pewnością nie można było oskarżać całej gminy o nielojalność. Zauważyłem, iż lody zostały przełamane. Superintendent Generalny dr Bursche powiedział mi: "Jeśli uda Ci się, na prawidłowo zwołanym zgromadzeniu parafialnym wyjednać decyzję, iż gmina kościelna przejmie finansowanie, zapewni finansowe środki, które otrzymywał dotychczasowy właściciel szkoły - wtedy pogratuluje Tobie tego kroku i obiecuje Ci ze strony kościoła zatwierdzić protokół". Uspokojony pojechałem do domu i zawiadomiłem gminnego pastora o mojej rozmowie w Warszawie. Ten wyraził swoje wątpliwości co do finansowania, także rada parafialna była podzielona w swojej opinii. Od teraz sprawowałem pełną kontrolę, gminny pastor zlecił mi prowadzenie zgromadzenia parafialnego. Wójt gminy Sompolno i starosta z Koła zostali zaproszeni. Po zakończonym nabożeństwie rozpocząłem zgromadzenie, pozdrowiłem wszystkich przybyłych i objaśniłem im agendę. W dyskusji rozwiałem niektóre zastrzeżenia - zwłaszcza finansowe - i proszę, zdarzyło się to, co wielu uważało za niemożliwe. Zgromadzenie parafialne jednogłośnie uchwaliło na podstawie wcześnie uzgodnionych warunków przejęcie finansowania szkoły, protokół został podpisany przez pełnomocników, rada parafialna została upoważniona do dalszych negocjacji i uzyskania potwierdzenia ze strony Konsystorza. Wszystko poszło sprawnie, władze szkoły także zgadzały się na tę zmianę. Jakże byliśmy szczęśliwi, że to nam się udało!
W miedzyczasie nadszedł czas wakacji. Gminny pastor był na urlopie, miałem pełnić całą obsługę parafialną. W połowie sierpnia 1933 roku pojawili się przedstawiciele organu nadzoru budowlanego ze Starostwa Powiatowego w Kole i Urzędu Wojewódzkiego w Łodzi i podjęli ścisłą kontrolę budynku szkoły. Stwierdzili, że ściana wejściowego korytarza od strony dziedzińca była zbyt nisko osadzona. Szkoda musiała zostać usunięta, w przeciwnym razie lekcje nie mogły się rozpocząć 1 września. Znałem osobiście jednego pana z organu nadzoru budowlanego z Koła, był on architektem i miał kontakt ze starostwem. Wykonał plan, by wyeliminować szkodę, co natychmiast uczyniono. Organ nadzoru budowlanego z Urzędu Wojewódzkiego nie zgłaszał już więcej zastrzeżeń. Po uzyskaniu zezwolenia organu nadzoru budowlanego w Łodzi natknąłem się na Polaka wyznania ewangelickiego. Elegancki wygląd, wynikający z jego pochodzenia, ale będący w wyjątkowy sposób pod wpływem luteranizmu. Odbyliśmy szczerą rozmowę na wszystkie bieżące zagadnienia dotyczące naszego kościoła. Odczułem wewnętrzną satysfakcję, że spotkałem taką fajną i wyważoną osobę.
(będzie kontynuowane)
WuZ 12/86, s. 7.
(V.)
W dniu 1. września rozpoczęły się lekcje szkolne. Nabożeństwo szkolne sprawował pastor Kreutz. Próby zatrzymania mnie w Sompolnie, nie powiodły się. Powinienem był pracować w parafii jako pastor-diakon. Pastor Kreutz miał zostać wybranym 1. pastorem, ponieważ był on administratorem parafii od 1924 r. Taka propozycja wypłynęła od rady parafialnej. Do wyboru nie doszło, przyczyniły się do tego różne czynniki. Mój czas wikariatu upłynął, w styczniu zdałem z sukcesem drugi egzamin Konsystorza "pro ministerio". Konsystorz chciał mnie przenieść do miejscowości Kemien. Zdecydowałem się w 1. niedzielę adwentu 1933 roku na samodzielną parafię Izbica Kujawska. We wspomnianą niedzielę zgromadzenie parafialne pod przewodnictwem Superintendenta Generalnego dra Bursche wybrało mnie jednogłośnie na ich pastora7. Z dniem 1 stycznia 1934 roku rozpocząłem posługę. Instalacja odbyła się 29 września - w dzień św. Michała. Tak życzyła sobie gmina, ponieważ dzień Św. Michała był jednocześnie także dniem wyświęcenia kościoła. Przed 25 laty konsekrowany tam został kościół. Moi rodzice również wzięli udział w tej uroczystości. Teraz moja mama mogła przeżyć objęcie przez jej syna urzędu ewangelicko-luterańskiego duchownego. Wiedziała, że należy to docenić i z tego powodu była związana z moją pierwszą parafią.
Dzień św. Michała przekształcił się w ogromną manifestację. Tłum ludzi, jakiego to małe miasto chyba nie doświadczyło. Katolicy mówili o tym dniu "odpust niemiecki". Z grona pastorów oprócz Superintendenta Generalnego pojawili się: Paschke8 - pod zmienionym nazwiskiem Paszko, długoletni administrator parafii, późniejszy senior wojskowy dla opieki nad żołnierzami wyznania ewangelickiego, Kreutz, Sompolno / Badke, Konin / Ludwig, Chodecz/ Rückert, Przedecz / Kersten, Stawiszyn / Krempin, Koło / Bittner, Dąbie. Przemawiali do gminy podczas nabożeństwa wprowadzającego na cmentarzu w godzinach popołudniowych i na zakończenie ceremonii w kościele. Kazanie wygłosił wprowadzony na urząd pastor. Czuć było powiew wdzięczności, jaki ogarnął gminę parafialną. Długo na to czekała. Teraz życie religijne powinno było stać się bardziej intensywne.
Zaraz po objęciu urzędu z dniem 1 stycznia 1934 roku szukałem kontaktu z osobami, które posiadały autorytet. Były nimi: nauczyciel Julius Henke9 , który od 1926 roku początkowo był kantorem filiału, a następnie kantorem parafii. Oprócz nauczania, przez lata wiernie i sumiennie wykonywał pracę na rzecz kościoła, czytał podczas nabożeństw a podczas nieobecności pastora uczestniczył w przygotowaniu osób przystępujących do konfirmacji. Pani10 Alwine Henke, siostra pastora Badke, zarządzała finansami ku pełnemu zadowoleniu członków gminy.
W tym miejscu nie można też zapomnieć o starym, emerytowanym nauczycielu Gotfriedzie Steinke, poprzedniku Juliusa Henke. Od 1885 do 1926 roku był on w Izbicy nauczycielem i kantorem. Był on głównym inicjatorem budowy kościoła i znalazł w tym celu wsparcie w osobie administratora parafii Richarda Paszke11 . Obaj budowniczy spotkali się w dniu wprowadzenia mnie na urząd i mogli odświeżyć wspomnienia. Ilekroć bywałem w gościnnym domu pana Steinke, starszy nauczyciel opowiadał mi o trudnościach, z którymi musiał się uporać, by kościół mógł zostać wybudowany. Kto z nas o tym nie wiedział, kto sam czasem miał do czynienia z kwestiami budowlanymi. 41 lat służył on oddanie gminie ze wszystkimi swoimi umiejętnościami i z całych sił. Przygotowywano także tego doświadczonego człowieka na trudności związane z jego odejściem z urzędu kantora. Próbowałem osłodzić mu tę gorycz. Czy mi się to udało, nie jestem pewien.
Jeszcze jednemu uczciwemu człowiekowi chciałbym wyrazić mój szacunek i wdzięczność - nauczycielowi Johannowi Kerstenowi, który był od 1919 roku kantorem w Pasiece. Pasieka miała własny kościół, który został zbudowany przez kantorat w 1907 roku. Z tego powodu dochodziło do sporów pomiędzy parafianami z Izbicy i Pasieki. W efekcie: parafia Izbica Kujawska mogła mieć dwa legalne kościoły.
Kantor Kersten rozwinął działalność duszpasterską. Należał do wspólnoty, wspierał wszystkie kręgi, którym zależało zdecydowanie na chrześcijaństwie.
(będzie kontynuowane)
WuZ 1/87, s. 6.
(VI.)
Ci trzej mężczyźni zasłużyli się gminie, odeszli do domu po wykonanej pracy. Nauczyciel Henke zmarł w Heidelbergu, nauczyciel Steinke12 w Izbicy , nauczycielowi Kerstenowi zadano pełną bólu śmierć w 1945 roku w Lubrańcu. Bez tych trzech mężczyzn nie odnalazłbym się tak szybko w zakresie obowiązków. Na razie chciałem osobiście poznać członków mojej parafii. Po przygotowaniu planu odwiedzałem poszczególne domy i pozostawałem w nich przez dłuższy czas. U niektórych poznałem biedę duchową, niektóre rozmowy w cztery oczy ujawniły nieprzebaczone winy. Biblia, Katechizm i śpiewnik były używane w parafii, a niedzielne nabożeństwo zajmowało u parafian ważne miejsce.
Relacja pomiędzy ewangelikami i katolikami nie była obciążona, starano się porozumieć. Przypadek śmiertelny w Sarnowie w lipcu 1934 roku pogorszył nieco sytuację. Podczas zabawy w lesie podstępnie zamordowany został członek gminy, który cieszył się sympatią również u Polaków13 . Jako dowódca wojskowy usunął on z placu uroczystości Polaka, będącego w stanie nietrzeźwości, który naprzykrzał się gościom. Po około dwóch latach usunięty z placu odpłacił się byłemu dowódcy. Polski sąd we Włocławku skazał sprawcę na długoletnią karę pozbawienia wolności.
Pogrzeb podstępnie zamordowanego zawierał w sobie materiał wybuchowy. Policjanci w cywilu dbali o to, by nie doszło do żadnych przykrych incydentów. W domu pogrzebowym przemawiałem po niemiecku, na cmentarzu zgodnie z życzeniem w języku polskim. Cmentarz w Sarnowie przeżył oblężenie. Łzy kręciły się w oczach słuchaczy. Wszyscy byli przejęci tym nikczemnym wydarzeniem. Aż dziwne! Pod wpływem wygłoszonej ewangelii gorycz została przezwyciężona, odmówiliśmy Ojcze Nasz w obu językach. Pomimo tak zrozumiałego, ludzkiego obciążenia, rozeszliśmy się jak bracia i siostry. W tak wzburzonej wsi Sarnowo rozpocząłem w drugiej połowie 1934 roku odwiedziny domowe. W poszczególnych domach mogłem zostawiać kościelne gazetki i porządne pisma ewangelickie. Misja kościelna była systematycznie prowadzona, wraz z upływem czasu przyniosła pozytywne efekty. Dla dalszego rozwoju parafii znaczenie miała obietnica właściciela ziemskiego Ludwiga Milasa14 z Martanowa, który oddał do dyspozycji pastorowi nieodpłatnie na okres trzech lat mieszkanie w swoim domu. Pan Milas zrealizował obietnicę jego zmarłego teścia Augusta Siede, który dał ją Superintendentowi Generalnemu z okazji jego wizytacji, w przypadku, gdy filiał15 usamodzielni się i uzyska status samodzielnej parafii, a pastor uzyska samodzielną siedzibę w Izbicy. Teraz można było w spokoju planować. Musiał zostać wybudowany Dom Pastora z salą dla konfirmowanych. Odbywały się zebrania, tylko poszczególni członkowie gminy nie mogli zgodzić się w sprawie budowy nowego Domu Pastora. Po głębszym zastanowieniu zdecydowano się na działkę budowlaną, która położona była w ogrodzie parafialnym. Gmina opodatkowana została kwotą 2,75 zł za morgę. Liczba mórg parafii wynosiła 6.244, warszawski Konsystorz przeznaczył 3.000 zł na ten cel. W połowie prac przygotowawczych spotkał mnie przykry los. W trakcie wizyty domowej w Kaźmierowie uległem wypadkowi. Wpadłem do piwnicy i doznałem skomplikowanego złamania nogi. Prawie dwa miesiące leżałem w prywatnej klinice znanego chirurga dra Staemmlera16 w Bydgoszczy. Po rekonwalescencji kontynuowałem pracę, a gmina cieszyła się, iż powróciłem do jej grona. W niedzielne popołudnia gromadziłem młodzież na godziny odnowy duchowej, nabożeństwo dla młodzieży stało się integralną częścią parafialnej pracy. Kontynuowano ewangelizację: Z dużym błogosławieństwem działał ewangelizator Weiß, zamieszkały w gminie kantorackiej Zakrzewek, w gminie kościelnej Sompolno.
Wiosną 1936 roku wbudowany kamień węgielny pod budowę Domu Pastora, w 1938 roku został on oddany do użytku. Poświęcenia dokonał biskup dr Bursche. Obiecana zapomoga została przekazana.
Mogliśmy również wyremontować salę modlitewną w kantoracie Kamieniec. Obowiązki kantora pełnił niezawodnie i sumiennie rolnik Robert Fergin, później rolnik Leonhart Doberstein17 . Cmentarz w Kamieńcu, który był zaniedbany, dzięki samozaangażowaniu został przykładnie doprowadzony do należytego stanu. To samo odnosi się do cmentarza w Topólce, który położony był na wzgórzu.
W małym kantoracie Czarnocice nabożeństwa odbywały się w domu rodziny Steinke. Tutaj pełnił swoje obowiązki kantora rolnik Pubautz18 , który starał się pobudzić życie religijne.
(będzie kontynuowane)
WuZ 3/87, s. 7.
(VII.)
Wspólnota parafialna podjęła także pracę społeczną. Odbywały się zebrania "Deutsche Volksverband"19 (Niemieckie Stowarzyszenie Ludowe) i "Jungdeutsche Partei"20 (Partia Młodoniemiecka w Polsce). Były one całkowicie legalne i nie wywoływały różnic między parafianami. Polski prezydent powołał senatora do parlamentu z szeregu tych organizacji. Pomimo tego władze policyjne śledziły aktywność budzącej się niemieckiej działalności. Nowe prawo kościelne zostało odrzucone przez większość członków naszego kościoła. Zebrania senioralne w Kaliszu, Płocku, Łodzi i Łucku okazały się bezowocne, ponieważ zaproponowani niemieccy seniorzy (superintendenci) rzekomo nie znalazły aprobaty Ministra Kultury. Z ostatniej listy propozycji, która zawierała siedmiu niemieckich przedstawicieli, sześciu znowu nie zostało zatwierdzonych, tylko wobec mojej kandydatury Minister Kultury nie podnosił żadnych zastrzeżeń natury politycznej. Byłem zdumiony. W 1933 roku nie mogłem pozostać nauczycielem religii w Sompolnie, ponieważ rzekomo wywierałem szkodliwy wpływ na młodzież, teraz w przeprowadzonych wyborach mogłem zostać seniorem diecezji kaliskiej. Ale także z tego nic nie wyszło. Dalej pozostałem pastorem gminy, a podczas wyborów na superintendenta nie zrezygnowałem z posady pastora. W międzyczasie zżyłem się z gminą. Polityczne napięcia narastały z każdym dniem. Nienawiść była systematycznie podsycana, a polska ludność katolicka nagle zobaczyła w niemieckiej części społeczeństwa wroga, którego należy zwalczać za wszelką cenę. Moi parafianie zachowywali spokój, reagowali z opanowaniem na powtarzające się ataki, które nie omijały także proboszcza. Gdy w lipcu 1939 roku wsiadłem do samochodu w Brześciu Kujawskim, aby pojechać stamtąd przez Włocławek do Ciechocinka, "pożegnał" mnie cynicznie pewien mężczyzna: "Jedzie do Hitlera, do widzenia". Katolicki duchowny zareagował. Z ambony wzywał swoją gminę, by zostawiła pastora w spokoju, ponieważ on zna jego i jego matkę. Doniosła mi o tym Polka. Nie atakowano mnie więcej publicznie, ale nie cichły plotki wśród katolików, że w kościele ukryte były amunicja i broń. Wszystko to bzdura, ale było to tak często powtarzane, że naiwni ludzie w to wierzyli. W ostatnich tygodniach przed wybuchem II wojny światowej byłem obserwowany przez policję, także nabożeństwa były podsłuchiwane przez policjantów posługujących się językiem niemieckim.
Ponadto w każdą 3. niedzielę miesiąca o godzinie 9:00 rano na polskie nabożeństwa często przychodzili podsłuchiwacze. Nabożeństwa te odprawiałem na życzenie członków parafii, którzy nie mogli, jak twierdzili, śledzić niemieckiego kazania. Nie opuściłem żadnego z tych nabożeństw, musiałem jednak z upływem czasu stwierdzić, iż liczba uczestników spadała. Gdy po obwieszczeniu dzwonami trzech niedzielnych nabożeństw i zapowiedzi kolejnego nabożeństwa nie pojawił się nikt poza kościelnym i organistą, nabożeństwa te zostały tymczasowo zawieszone, dopóki nie wzrośnie zapotrzebowanie na nie i ich przywrócenie będzie uzasadnione. Czyniłem wszystko, aby nie prowokować przeciwnej strony do niekontrolowanych działań. Presja ciążyła nad gminą. Podczas wizyt domowych mogłem się przekonać, jak przerażeni byli ludzie. Napominałem wielokrotnie moich parafian, iż w tej krytycznej sytuacji powinni zaufać naszemu Panu, ponieważ: "kto chmurom, powietrzu i wiatrom daje drogę, bieg i tor, ten znajdzie drogę, którą twoja stopa może podążyć".
Nadszedł 1 września 1939 roku. W miasteczku panowała nerwowa atmosfera. Jednostki wojskowe kładły przewody telefoniczne. Radio nadawało wezwanie: "Rozkaz wykonać". Około godziny 15:00 w domu parafialnym pojawiło się dwóch policjantów i aresztowano mnie. Dostarczono mi dokument nakazujący internowanie. Serdeczny pocałunek od mojej matki na pożegnanie i słowa: "Idź z Bogiem, wrócisz ponownie". Nasza polska gospodyni szlochała w kuchni i wielokrotnie mówiła do mojej matki: "To niemożliwe, on przecież nie zrobił nic niewłaściwego".
(będzie kontynuowane)
WuZ 4/87, s. 4.
(VIII.)
Zostałem odprowadzony pod eskortą policji. Jeszcze tylko krótkie spojrzenie na dom, który pomagałem budować i na kościół, w którym mogłem sprawować moją posługę około pięć lat. Zabrano mnie na policję. Główny dowódca zmiany przywitał mnie chłodno, ale wyraził swoje ubolewanie, że władze powiatowe policji zarządziły moje internowanie. Funkcjonariusz oświadczył: "Miał Pan z Polakami i Żydami dobre stosunki. Pomimo swojego wielkiego wpływu ani razu nie ostrzegł Pan z ambony członków gminy przed wstępowaniem do Jungdeutsche Partei i Volksverband". Odpowiedziałem na to, że było powszechnie wiadomo, iż polski prezydent powołał na senatora reprezentanta tej partii. Przez to chciał on wyrazić dowód ich legalności, której jako obywatel państwa nie mogę kwestionować. Kierownik komisariatu na to nie odpowiedział, tylko stwierdził krótko, iż w czasie pokoju wszystko wygląda inaczej niż czasie wojny. Pocieszył mnie słowami: "Nie zostanie Pan sam, ale teraz będzie Pan musiał na razie pozostać w areszcie". Zostałem zaprowadzony do małego, okratowanego, ciemnego pomieszczenia, w którym zastałem pryczę, siennik i wiadro. Nie trwało to długo, ponieważ doprowadzony został tutaj towarzysz niedoli, przewodniczący miejscowej grupy Jungdeutsche Partei. Nie mogło również zabraknąć przewodniczącego miejscowej grupy Volksverband. Przyprowadzono także do celi bezpartyjnego rolnika. Usiedliśmy więc teraz i szukaliśmy rozwiązania naszej sytuacji. To, że będzie to ciężka droga, było dla nas jasne. Złożyliśmy ręce, modliliśmy się i powierzyliśmy nas i naszych krewnych łasce Boga. Wyczerpani zasnęliśmy na pryczach. Zostaliśmy obudzeni o północy i zawiezieni na komisariat. Po potwierdzeniu personaliów załadowano nas na otwarty wóz, który zabrał nas po 3,5 godzinach do miasta powiatowego Koło. Członek gminy z Augustynowa musiał dopełnić tego obowiązku. Gwiaździsta noc, mogliśmy cicho rozmawiać z naszym kierowcą. Prosiłem go, by poinformować moją matkę i inne rodziny, że zostaliśmy zabrani do prowizorycznego obozu do miasta powiatowego. Próba ucieczki, którą zaproponował za Brdowem jeden z internowanych, nie znalazła aprobaty u pozostałych, pomimo tego iż policjanci na naszym wozie byli pijani i zasnęli. Także nasz dzielny i wierny kierowca nie mógł wpaść w tarapaty. Wystarczająco cierpiał wewnętrznie, że musiał przewozić swojego pastora i innych znanych mu członków gminy. Tak dotarliśmy około godziny 5:00 rano do Koła.
W szopie, do której nas przyprowadzono, mogliśmy rozpoznać pastorów z Dąbia i Koła, a także wielu znanych nam mężczyzn z obszaru powiatu. 2 września po południu, w obecności starosty i komendanta policji, zostaliśmy wezwani imiennie. Urzędnik policji otrzymał grubą kopertę, prawdopodobnie z wykazem internowanych. Policjant stał blisko mnie i mogłem przeczytać: "Do Pana Komendanta odosobnienia w Berezie Kartuskiej". Błyskawicznie rozeszła się informacja przez nasze szeregi - podróż wiodła do osławionego obozu. Pociąg z internowanymi ruszył przy pohukiwaniu i wrzasku polskiego pospólstwa. Nie zabrakło także Żydów, którzy obrzucali nas obelgami. Szczególnie trzej pastorzy (Otto, Bittner, Kneifel) byli w ogniu krytyki. Kiedy dotarliśmy na dworzec, zobaczyliśmy stojący długi pociąg towarowy, którym ewakuowani byli urzędnicy z okolic Jarocina. Gdy wsiedliśmy do małego wagonu, spadły liczne bomby, które zrzuciły niemieckie samoloty. Zniszczyły one tory i unieruchomiły lokomotywę. Wybuchła panika wśród aresztowanych i policjantów. Dalsza jazda nie wchodziła w rachubę. Jeden z internowanych został straszliwie pobity przez policjanta i został zabrany do szpitala w Koninie z powodu przeludnienia (miejscowego) szpitala. Inny Niemiec, ciężko ranny, mógł znaleźć bezpieczne schronienie. Samoloty zrzuciły także bomby na powracający tłum, który pożegnał nas pełnymi nienawiści przyśpiewkami i przekleństwami. Znowu zostaliśmy umieszczeni w prowizorycznym obozie. W cichej modlitwie dziękowaliśmy naszemu Panu za dostrzegalne uchronienie w krytycznej godzinie i zasnęliśmy wycieńczeni na glinianej podłodze.
Nadeszła niedziela, bijące dzwony kościoła ewangelickiego w Kole wzywały na nabożeństwo. Nauczyciel i organista prowadzili nabożeństwo, ponieważ miejscowy pastor był także internowany. Dźwięk dzwonów był dla nas pozdrowieniem i napomnieniem: "Sursum corda" (w górę serca!) W małych okręgach pastorzy odprawiali modlitwy, a my czekaliśmy na to co nadejdzie. Po południu został doprowadzony mój sąsiad - pastor z Babiaka - Reinhold Dreger. On został wprawdzie internowany, to znaczy musiał on wziąć posadę w powiecie Jarosław i dojeżdżać tam na własny koszt. Mimo tego, przyszedł do nas. Kiedy zwrócił uwagę policjantowi, ten powiedział: "czy internowany, czy konfirmowany, to wszystko jedno i tak zrobimy z was gnój"
Po spokojnej nocy spotkało nas nowe wydarzenie. Musieliśmy zabrać się wraz naszymi bagażami i poszliśmy naprzód przez dwie ulice miasta powiatowego w kierunku Kłodawy. Kiedy szliśmy kolskimi ulicami sięgnęła nas na nowo nienawiść ze strony ulicznego motłochu. Byliśmy szczęśliwi, kiedy zostawiliśmy miasto za nami. Co zamierzano z nami zrobić, było dla nas nieodgadnione. Także towarzyszący nam policjanci dawali wymijające odpowiedzi. Po drodze mogliśmy odpocząć i szukać schronienia, gdy niemieckie samoloty przelatywały nad okolicą. Kiedy maszerowaliśmy przez Kłodawę rozpoznała mnie w pochodzie mieszkająca tam chrzestna. Co ona mogła czuć?
Za Kłodawą zrobiliśmy dłuższy odpoczynek. Jak on nam dobrze zrobił po męczącym marszu. Policjanci zażądali kilka powozów u administracji jednej z wsi, który był wyczuwalną ulgą dla nas internowanych, ale także dla załogi eskorty. Kierowcy powozów nie spieszyli się, oszczędzali konie. Dopiero późnym wieczorem dotarliśmy do Kutna. Kiedy dotarliśmy do autostrady, doświadczyliśmy panicznego odwrotu polskiej armii. Mijały godziny. Ruch zaczął słabnąć, tylko my podążaliśmy wolno. Policja straciła głowę i jeden z mężczyzn zapytał nas, czy chcemy jeszcze dłużej pozostawać na wozie. Gdzie potem powinniśmy pójść, zapytaliśmy w odpowiedzi. Odpowiedź nie pozostawiała złudzeń - gdzie chcecie. W ciągu kilku sekund czmychnęliśmy, także na drugim i trzecim powozie przebieg był podobny. Było jasne, że nie mogliśmy pozostać razem.
Tłum uchodźców na autostradzie był porażający, my także wtopiliśmy się w niego. Pastor z Koła i ja trzymaliśmy się razem. Dotarliśmy do wsi, umyliśmy się dokładnie i szukaliśmy tymczasowego noclegu kilka kilometrów przed Sochaczewem. Pozostaliśmy w tej wsi trzy dni i czekaliśmy na możliwość marszu do domu, ponieważ, jak można było usłyszeć we wsi, Sochaczew miał zostać zajęty przez wojska niemieckie. Stało się jednak inaczej. Mimo, iż zachowywaliśmy się bardzo ostrożnie, musieliśmy jakoś podpaść uchodźcom we wsi. Policja wojskowa aresztowała nas i zaprowadziła do Sochaczewa. Naszym oczom ukazał się wstrząsający widok. Na ulicach leżały ludzkie zwłoki i końska padlina. Zostaliśmy doprowadzeni do kapitana, który powitał nas szorstko. "Jeśli sztukasy jeszcze raz zrzucą niszczycielskie ładunki na Sochaczew, tak ja po wszystkim pozwolę was obu rozstrzelać, jak już dziś uczyniłem z dywersantami". Trafiliśmy do celi więziennej. Siedzieliśmy cicho i czuliśmy powagę sytuacji. Uklęknęliśmy w tym pomieszczeniu i w modlitwie prosiliśmy Pana o pokierowanie i pomoc. Doświadczyliśmy błogiej odpowiedzi na modlitwę. Świadczę jeszcze dziś, po tylu latach, iż miałem przekonanie, że jeszcze tego samego dnia wyjdziemy z więzienia. Ledwo co poinformowałem o tym mojego kolegę, zawyły syreny, nastąpił zmasowany atak sztukasów.
(będzie kontynuowane)
WuZ 5/87, s. 6 i 7.
(IX.)
Okna nagle pękły w więzieniu, więźniowie uciekli, drzwi stały otworem. Tylko my obaj, doprowadzeni dopiero przed dwiema godzinami, tutaj pozostaliśmy. Atak zakończył się, nastąpiło odwołanie alarmu. Zobaczyliśmy kapitana, który szybkimi krokami podążał do nas. "Chodźcie stąd, ponieważ nie jesteście tu bezpieczni. Mężczyźni, którzy mają coś na sumieniu uciekli, Wy pozostaliście. Jesteście wolni, jesteście zwolnieni". Poprosiliśmy kapitana, aby wystawił nam zaświadczenie, z którego w sposób oczywisty wynikałoby, że jesteśmy duchownymi protestanckimi i byłoby ono uznawane przez żandarmerię wojskową. W przeciwnym razie istniało ryzyko, iż w pobliżu frontu zostaniemy aresztowani. Uświadomił sobie, że nasza prośba była zasadna, tylko nie miał on przy sobie żadnych urzędowych formularzy. Tylko komendant dywizjonu mógł w naszym wypadku nadać obrót sprawie. "Jestem gotowy przedstawić komendantowi waszą sprawę. Do widzenia, moi panowie, jadę wozem do posiadłości Różki" i wymienił przy tym swoje nazwisko. "Jeśli mnie odwiedzicie, podajcie u strażnika moje nazwisko i zaznaczcie, iż przybywacie do mnie na moje polecenie". Podał nam rękę i odjechał.
Teraz mądra rada była cenna. Usiedliśmy w rowie i widzieliśmy przed nami płonące miasto. Co mieliśmy robić? Zatrważająca sytuacja. Nasze dowody osobiste zostały nam odebrane, nie mogliśmy okazać niczego, co potwierdziłoby naszą tożsamość. Po długim, poważnym rozeznaniu zdecydowaliśmy się na nasze wewnętrzne odczucia, by podążyć drogą do końca. Poszliśmy do posiadłości i zostaliśmy zameldowani kapitanowi. "Zostańcie tutaj, jutro rano przedstawię Was komendantowi". I tak się stało. Po tym jak rano gosposia dobroczynnie dała nam chleb i mleko, zameldowaliśmy się u kapitana. Ten uścisnął nasze ręce i zaprowadził nas do dużego pokoju. Komendant zapytał nas o naszą profesję. Odpowiedzieliśmy, że jesteśmy ewangelicko-luterańskimi pastorami i 1 września zostaliśmy internowani przez powiatowe władze policji. Na pytanie, czy udzielaliśmy się w partiach politycznych, zaprzeczyliśmy i wyjaśniliśmy, że zmierzamy do naszej kościelno-religijnej pracy w parafiach Koło i Izbica. Zadający nam pytania chciał wiedzieć, jak to się stało, że przed nim stanęliśmy. Zgodnie z prawdą opowiedzieliśmy mu wszystko od czasu dnia aresztowania. Byliśmy pod wrażeniem szlachetności tego Polaka. Spełnił naszą prośbę i kazał wystawić na urzędowych formularzach zaświadczenia dla każdego z nas, przez co ze strony władz zostaliśmy zalegitymizowani i mogliśmy wrócić do naszych miejsc zamieszkania. Wdzięczni opuściliśmy pokój. Zarówno kapitan jak i komendant uścisnęli nasze dłonie. "Obyśmy się w takich warunkach juz więcej nie spotkali z cywilami - duchownymi - prowadząc wojny". Tymi słowami zwolniono nas. Przy opuszczaniu posiadłości zostaliśmy jeszcze raz poddani ścisłej kontroli. Zaświadczenie zdziałało cuda, mogliśmy ruszyć dalej. Rozległa kraina stała przed nami otworem - kierunek w stronę domu. Unikaliśmy głównych dróg, aby nie nękano nas ponownie. Po dłuższej przerwie nadarzyła się okazja, by dłuższy odcinek drogi pojechać wozem i późnym wieczorem dotarliśmy pieszo do Kutna. Przyjęła nas gościnna plebania. Mogliśmy pozostać tu na noc, orzeźwiający sen dał nam odprężenie i siłę, Następnego dnia kontynuowaliśmy marsz. Pod wieczór dotarliśmy do Kłodawy, mojej rodzinnej miejscowości. Przed Kłodawą spotkaliśmy tłumy uciekinierów, którzy krzyczeli do nas: "Patrol niemiecki z Przedcza w Kłodawie". Nie zareagowaliśmy na to i odpoczywaliśmy w przydrożnym rowie. Zadanie na ten dzień zostało wykonane. Ostrożnie podeszliśmy do domu mojej chrzestnej. Głęboko poruszona objęła nas w swoich ramionach. Poinformowała nas, że duża jednostka żołnierzy niemieckich stacjonuje w Przedczu. Dowiedzieliśmy się po raz pierwszy o ofiarach żołnierzy, mordach popełnionych na naszych niemiecko-ewangelickich rodakach. Pojawiło się straszne pytanie, jak to może wyglądać w powierzonych nam gminach.
Następnego ranka ruszyliśmy dalej. Spotkaliśmy Żydów, którzy w Kłodawie prowadzili swoje sklepy. Od tych handlarzy dowiedzieliśmy się, że plebania w Kole została zdemolowana i obrabowana. Żona pastora ze swoim dziećmi wyprowadziła się. Mój współtowarzysz domyślił się, że znalazła schronienie u ewangelickiej rodziny Beutler. Nie pomylił się. Zmęczeni i wyczerpani długim marszem stanęliśmy przed posiadłością wymienionej wcześniej rodziny. Zapukaliśmy ostrożnie do drzwi, zostały otwarte, zostaliśmy natychmiast rozpoznani. Nieopisana radość wypełniła dom. Żona pastora rzuciła się swojemu mężowi a dzieci swojemu tacie na szyję. Również zostałem tak powitany. Jako uciekinierzy u rodziny Beutler zakwaterowani zostali pastor z Turku Leo Sachs i jego żona.
(będzie kontynuowane)
WuZ 6/87, s. 5.
(X.)
Wszyscy emocjonowali się szczegółami naszego internowania. Obaj powracający przeżywali na nowo bezpieczeństwo chrześcijańskiej rodziny. W dniu przybycia oszczędzono nam sprawozdania o wielu zamordowanych Niemcach na obszarze powiatu. Następnego dnia powrócono do tego tematu. Tak spędziliśmy pierwszy dzień naszego powrotu do domu w gościnnym domu rodziny Beutler. Wieczorną modlitwą zakończyliśmy ten pamiętny dzień naszego życia i poszliśmy spać.
Następnego dnia udało mi się przez znajomego człowieka z Koła nawiązać kontakt z moją matką. Poinformowała mnie, że ze względów bezpieczeństwa powinienem jeszcze pozostać 2-3 dni u rodziny Beutler. Wojska niemieckie stacjonowały w Lubrańcu, w Izbicy pojawiały się rzadko. Aby nie ryzykować, podporządkowałem się wskazówkom mojej matki. 15 września trzeba było ruszyć dalej. Z wewnętrzną satysfakcją wyglądałem od Brdowa znajdującej się przede mną Izbicy. Handlarze zabrali mnie z miasta powiatowego. Opowiadali wiele szczegółów od czasu mojego aresztowania, ja sam byłem małomówny. Wysiadłem przy przejeździe kolejowym, szedłem ulicą wzdłuż młyna parowego. Spotkałem najpierw córkę dawnego kantora gminy i nauczyciela - wdowę Helenę Rogozińską z domu Steinke21 . Serdeczny uścisk, oboje z nas miało łzy w oczach. Dopiero później okazało się, że była jedyną kobietą po moim internowaniu, która zdobyła się na odwagę, by od razu wesprzeć moją matkę. Wszyscy inni byli jak sparaliżowani i prawie nie wychodzili na ulicę. Lotem błyskawicy rozeszła się przez miasteczko wieść, że pastor wrócił do domu. Pierwszy spacer skierowałem do matki, która w krytycznych dniach znalazła schronienie u rodziny Arthura Müllera w Zagrodnicy. Matka i syn przez długi czas rzucili się w ramiona. Łzy radości kręciły się w oczach wszystkich. Po dwóch dniach od mojego powrotu wprowadziliśmy się do pastorówki i musieliśmy się prowizorycznie urządzić. Wiele rzeczy zostało skradzionych podczas naszej nieobecności. Moja matka wyprowadziła się, by nie być narażoną na wrogość pospólstwa. Reakcja polsko-katolickiej ludności na mój powrót nie była negatywna. Raczej była zadowolona, ponieważ od teraz płaszczyzna ataków w stosunku do niej w dużej mierze została ograniczona. Została powołana samoobrona22 , nie dochodziło do jakichkolwiek ekscesów przeciwko tej niemieckiej organizacji. Gdy członkowie mojej gminy poczuli się już pewniej, przyszli mnie odwiedzić. Ile miłości doświadczyła izbicka pastorówka. Jeden daje innemu wsparcie. Teraz chciałem odwiedzić krewnych pomordowanych współwyznawców w mojej gminie. Z jakim opanowaniem znosili oni swój ciężki los. Nagle zostałem wezwany do ciężko chorej kobiety do Pasieki, aby udzielić jej Wieczerzy Pańskiej. Było późno wieczorem. Młodzi mężczyźni nadal ukrywali się w trzcinach, nie wierzono w pokój. Z tej wsi wielu mężczyzn zostało zabranych. Chciałem odwiedzić znaną mi chłopską chatę. Psy szczekały. Pozwolono mi wejść. Żona rolnika rozpoznała mnie po głosie. Rolnik i dwa synowie zostali zabrani. Czy byli oni, jak to się często mówi, destrukcyjnymi politykami? Działającymi na szkodę polskiego państwa? Nie, byli oni prostymi, szczerymi i pracowitymi ludźmi, którzy kochali swój niemiecki charakter i uczestniczyli w nabożeństwach w niedziele. Powoli stosunki normalizowały się. Deportowani powracali w grupach i pojedynczo, a gmina razem przybyła do kościoła 24 września na nabożeństwo dziękczynne. Kiedy wszedłem na ambonę, by wygłosić kazanie na podstawie Psalmu 124, 7-8, zobaczyłem, jak wielu płakało ze wzruszenia. Mnie samemu na początku trudno było mówić, ale z czasem odnalazłem się. Wzywałem gminę, aby nie atakować i nie siać nienawiści przeciwko tym, którzy nas aresztowali, poniewierali i bili. Nienawiść przyniosła gorzkie owoce, porządne sądy pociągną winnych do odpowiedzialności. Stojąc śpiewaliśmy: "Teraz dziękujemy wszyscy Bogu". Śpiewaliśmy ten chorał w zaufaniu do Pana, który nie odmawia nam swojej pomocy. Jak docierało do nas ze słowa Bożego: "Powróz został zerwany, jesteśmy wolni". Teraz powinna zakończyć się bieda ludu. Zostaliśmy włączeni do Rzeszy, mogliśmy ubiegać się o obywatelstwo niemieckie. Tworzenie niemieckiej administracji cywilnej przebiegało bez zakłóceń. Bramy szkół dla niemieckich dzieci zostały otwarte. Oddałem się do dyspozycji jako nauczyciel religii, mogłem także w szkole powszechnej w zastępstwie nauczać niemieckiego oraz historii. Kto jednak obiektywnie i bezstronnie obserwował stosunki, musiał stwierdzić, że rozwój postępował także w naszej ojczyźnie, który mógł w przeciągu czasu wywoływać także negatywne skutki. Wszystko musiało zostać na nowo uregulowane, Gauleiterowi w Poznaniu23 dano do rąk pełnię władzy, od którego dzisiejsza dorastająca młodzież, wychowana w duchu demokracji, nie była w stanie czerpać wzorców. Szczególnie upatrzono sobie kościoły. Katolickie kościoły zostały zamknięte, duchownych przeważnie aresztowano - zesłano do obozów koncentracyjnych. Nabożeństwa dla polskich katolików nie mogły się odbywać w Kraju Warty, także pozostali na miejscu duchowni nie mogli wykonywać żadnych czynności urzędowych. Kościół katolicki - dla Polaków - w nowo powołanym Kraju Warty nie istniał. Ale także ewangelicko-augsburski Kościół miał doświadczyć "normalizacji" w ramach kombinacji partii. Tymczasem w mojej gminie liczba wiernych wzrosła z 2.000 za polskiego czasu do 3.000 wskutek przesiedleń Niemców z Wołynia i krajów nadbałtyckich. Oprócz tego docierali przedstawiciele parafii, w których pastorzy wypełniali obowiązek wojskowy, jak Sompolno, Babiak, Ludwikowo. Sporo pracy dla pastora, który został zakwalifikowany jako "zdatny do pracy" z powodu przebytego już złamania nogi. Rozpoczęła się nauka w szkole powszechnej w Mühlental (Izbica Kujawska). Tak odtąd nazywało się nasze miasteczko. Podczas wizytacji mojej lekcji w 1941 roku Nadinspektorat szkolnictwa z Hohensalza (Inowrocławia) na polecenie Pana Prezydenta Rejencji24 złożył mi propozycję, aby podjąć się nauczania w pełnym wymiarze czasowym, ale pod warunkiem, że zrezygnuje z posady pastora. Doszło do ciekawej rozmowy w obecności kierownika szkoły. Kiedy odrzuciłem propozycję wizytatora i wyjaśniłem mu, że nie chciałbym być nielojalny wobec mojego ślubowania w dniu ordynacji na duchownego protestanckiego, obaj Panowie byli zakłopotani. Nie spodziewali się tego. Nie mogli przecież oczekiwać, że opuszczę parafię, która w polskich czasach miała do mnie niezwykłe zaufanie. W momencie, gdy kościołowi ewangelicko-luterańskiemu w Kraju Warty narzucono status prawny prywatnego stowarzyszenia, datki i podatki kościelne zostały zakazane, kościelne cmentarze wywłaszczano, często pomniejszano znaczenie niemiecko-ewangelickich pastorów w szkołach wieczorowych, zniesławiano wiarę chrześcijańską, nie mogłem pod żadnym pozorem zgodzić się na sugestię władz szkolnych, ryzykując nawet, że przez to mogę mieć trudności. Jak mogą być szczęśliwi nasi ludzie, kiedy presja ciąży na ich sercach, gdy systematycznie przeciwdziała się służbie Bogu, a przeważnie wszystko jest w gestii Boga. Obaj Panowie byli pod dużym wrażeniem mojego wystąpienia. Rozstaliśmy się, z inspektorem mogłem jeszcze krótko porozmawiać na Rynku w Mühlental. Był jakiś inny, co więcej, wyraził szacunek dla zajętej przeze mnie postawy. Przedstawiciel wysokiego szczebla partii musiał mieć przemyślenia wobec działań towarzyszy.
Jakiekolwiek trudności nie wyniknęły z rozmowy, ponieważ pozostałem w mojej gminie aż do ostatecznej ewakuacji naszego obszaru w dniu 18 stycznia 1945 roku. Ale presja nie złagodniała. Chciano zrobić z Kraju Warty wzorcowy okręg. Powinien on zostać tyglem wszystkich Niemców, którzy tam się osiedlili - Niemców z krajów nadbałtyckich, Niemców z Wołynia, Niemców z Galicji, Niemców z Rzeszy i innych. Musiano dla tych rodaków zrobić miejsce.
(będzie kontynuowane)
WuZ 7-8/87, s. 9 i 10.
(XI.)
Doświadczaliśmy w naszej gminie - a podobnie było także w innych, iż nocą Polacy byli budzeni przez Policję. Pozwolono zabrać im tylko najpotrzebniejsze rzeczy, wszystko inne pozostało. Do opuszczonych gospodarstw skierowane zostały rodziny przesiedlonych.
Znaczna część Polaków została deportowana do Generalnej Guberni. Tak pięknie, jak mogłoby się wydawać, wszyscy Niemcy w Rzeszy powinni wiedzieć, że w akcji przesiedleńczej postępowano twardo i bezwzględnie. Zgodnie z planami dotyczącymi budowy struktur politycznych i administracyjnych, powinny powstać wszystkie niezbędne budynki, budowa kościołów nie była przewidziana. Należało przecież przeprowadzić "laicyzację życia publicznego", kościoły były nie na miejscu. Wysoki rangą urzędnik, który był blisko związany z partią, powiedział mi: "Wykorzystywane kościoły staną się zbędne. Zadbamy o to, by młodzież tam nie chodziła, pozostałym damy inne zatrudnienie, starsi umrą. Pastorzy dobrze by zrobili, gdyby poszukali sobie innego zajęcia."
Dwaj moi sprawdzeni nauczyciele nie mogli sprawować zawodu organisty. W kościele miejskim urząd w zastępstwie objęła córka długoletniego kantora gminy Steinke - Pani Rogozińska, w kantoracie Bienenau (Pasieka) nauczyciel nie siedział już przy fisharmonii, tylko jako członek siedział w ławce wraz z innymi i prowadził śpiew swoim doniosłym głosem. O planowanym masowym wystąpieniu członków mojej gminy z kościoła poinformowany zostałem przez pewnego urzędnika administracji cywilnej. Uspokoiłem go, że do tego nie dojdzie, ponieważ znam swoją parafię. Miałem rację. Nasza społeczność nie pozwoliła się tak łatwo wykorzenić. Chciała również w Rzeszy Niemieckiej bez utrudnień żyć w swojej wierze. Przecież wyższe władze nie chciałyby zobaczyć, dokąd naszych ludzi może doprowadzić to antykościelne nastawienie. Nasi ludzie, zakorzenieni w tradycji kościelnej widzieli na własne oczy, jak stały zamknięte katolickie kościoły. Żadnemu z pozostałych na miejscu duchownych nie wolno było wykonywać czynności urzędowych. Często byłem pytany, czy te wszystkie kroki sprowadzą na nasz naród błogosławieństwo i kto pewnego razu za te czyny odpowie. Wierzący katolik prosił mnie gorąco, by pochować jego zmarłą żonę w obrządku protestanckim. Gdyby to nie było możliwe, prosił mnie, bym przyszedł do jego domu i tam dla zebranej rodziny odprawił modlitwę w języku polskim. Oświadczyłem, że jestem na to gotowy, jeśli uzyska pozwolenie od władz miejscowej policji. Powiedziano mu tam, że ewangelicki pastor wobec katolickich Polaków nie może przeprowadzać żadnych czynności urzędowych. Ale jedno mogłem przecież zrobić, pomodlić się z nim i obiecać pocieszenie w ewangelii.
W naszym ojczystym kościele był ciekawy zwyczaj, iż matki po urodzeniu dziecka swoje pierwsze kroki kierowały do kościoła i otrzymywały tutaj błogosławieństwo. Był to bardzo uroczysty dzień. Po zakończonym nabożeństwie przy ołtarzu klęczała Polka, która była w związku małżeńskim z niemiecko-ewangelickim mężczyzną. Kiedy podszedłem do ołtarza powiedziała mi, że nie zrozumie języka niemieckiego, a na jej klatce piersiowej błyszczał krzyżyk Matki Boskiej. Jak miałem się zachować? Z miejsca zdecydowałem się, by pełnić posługę w języku polskim. Wdzięczna kobieta opuściła kościół. Następnego dnia całe miasteczko wiedziało o tym, co stało się w niedzielę. Nie miałem kłopotów z tego powodu. Kiedy rozmawiałem z kreisleiterem (kierownikiem powiatowym) na ten temat, odpowiedziałem mu, że przecież nie mógłbym wyprosić klęczącej kobiety na stopniach przed ołtarzem z krzyżem Matki Boskiej na klatce piersiowej, także wtedy kiedy nie ma ona opanowanego języka niemieckiego. Tym sposobem sprawa została zażegnana.
Najpoważniejszą czynnością związaną z urzędem, jaką wykonałem w tym czasie podczas nieobecności jednego z pastorów był pochówek młodego człowieka, który podobno miał związek z żydowską dziewczyną. Dziewczyna została aresztowana, jej dalszego losu nie doświadczył, Niemcy umieścili go w obozie koncentracyjnym. Tutaj traktowano go tak dalece źle, że w tragicznym stanie został zwolniony do domu rodziców. Po krótkim czasie zmarł. W domu pogrzebowym przemawiałem na podstawie tekstu Mateusza 8, 26 o nawałnicy w naturze, w postępowaniu ludzkości, ale także w życiu każdego człowieka. Kto uciszy nawałnicę, jeśli woda sięga nam do gardła? "Kto chmurom, powietrzu i wiatrom daje drogę, bieg i tor, ten znajdzie drogę, którą twoja stopa może podążyć".
WuZ 9/87, s. 2.
(XII.)
Po klęsce pod Stalingradem w 1943 roku wojna zaczęła się obracać przeciwko Niemcom. W naszych domach pojawiły się pytania. Partia wystawiła znanych mówców, aby uspokoić ludność. Wprowadzono nowe powołania do Wehrmachtu. Wydano nowe hasła dotyczące wytrwałości: Nikt nie może wątpić w ostateczne zwycięstwo, ponieważ mamy Führera, który poradził sobie z innymi trudnościami. Jednak w ciągu miesięcy front zaczął się coraz bardziej cofać. Podobno, aby zwiększyć siłę uderzeniową oddziałów. Nacisk ze strony partii nieco osłabł. Nabożeństwa zaczęły przyciągać większą liczbę wiernych. Polacy stawali się pewniejsi siebie. To, że sobie nawzajem pomagali, było oczywiste. Sytuacja stopniowo się pogarszała. Rosyjskie jednostki stały już za Wisłą (Warszawa-Praga). Także z naszej parafii wysłano mężczyzn, aby stłumić wybuchłe powstanie Armii Krajowej w Warszawie. Powstanie zostało stłumione.
Udało nam się pozostać jeszcze kilka tygodni w Kraju Warty. Święta Bożego Narodzenia 1944 roku miały nas ponownie połączyć jak rodzina. Nabożeństwo wigilijne cieszyło się dużym zainteresowaniem. Z wielkim zapałem śpiewaliśmy kolędy. Jeszcze raz miałem przywilej głoszenia bożonarodzeniowej wiadomości dla parafii. Po nabożeństwie wigilijnym do mojego biura przyszedł mężczyzna. Był on inżynierem z Hamburga zatrudnionym do kopania rowów i pułapek czołgowych na terenie parafii. Przeprowadziliśmy krótką, ale bardzo pouczającą rozmowę. Inżynier powiedział dosłownie: „Odkąd się ożeniłem, nie byłem już w żadnym kościele. Gdyby moja żona to zobaczyła, byłyby to najpiękniejsze chwile w jej życiu. Jestem wdzięczny, że uległem namowom gospodarzy, którzy zabrali mnie na nabożeństwo wigilijne. Teraz chcę przychodzić częściej.” Widziałem go również w pierwszy i drugi dzień Bożego Narodzenia na naszym nabożeństwie, a także na nabożeństwie kończącym rok, w Nowy Rok, i w kolejną niedzielę po Nowym Roku.
Kilka dni później wydano rozkaz niemieckiej ludności, aby opuścić nasz obszar. Teraz to, co widzieliśmy nadchodzące, stało się rzeczywistością. Przełamanie przez sowiecką armię z przyczółka Baranów i na granicach Rzeszy postępowało szybko. 15 stycznia w południe opuściłem miejscowość duszpasterską wraz z moją matką i kilkoma członkami wspólnoty na wozie konnym. To był zimny, śnieżny dzień zimy. Z różnych miejsc wyruszały konwoje z kierunkiem na zachód. W Sompolnie spędziliśmy kilka godzin u mojej szwagierki. Nocą kontynuowaliśmy podróż przez Piotrków, Kruszwicę, Inowrocław - oczywiście z przerwami - do Bydgoszczy. Tutaj nocowaliśmy u moich krewnych - szwagra i siostry. Następnego ranka ruszyliśmy dalej do Nakła nad Notecią, Sadki, Wyrzysk, aż następnego dnia dotarliśmy do wsi Białośliwie, w powiecie pilskim. W tym regionie sądziliśmy, że będziemy bezpieczni. Ale myliliśmy się! Następnego ranka również stąd ruszył konwój. W Białośliwiu musiałem zostawić moją matkę, która ze względów zdrowotnych, z powodu mocno osłabionego serca, czuła się źle. Chciałem zostać, ale moja matka, prosząc i błagając, namówiła mnie, abym kontynuował podróż z moimi parafianami, abyśmy nie wpadli w nieprzewidywalne trudności. Powiedziała, że odezwę się po nią, gdy sytuacja się ustabilizuje. Jednak wszystko potoczyło się inaczej.
Jak mi później wiarygodnie opowiedziano, moja matka musiała opuścić Białośliwie. Trafiła do obozu i wróciła potem do Izbicy, gdzie została przyjęta przez rodzinę Ubert. Moja szwagierka z Sompolna, mimo trudnej sytuacji, utrzymywała z nią bliskie relacje. Moi dawni parafianie, którzy nie przeszli z konwojem, wsparli moją matkę w wzruszający sposób. Dniem radości dla ubogiego serca było przekazanie jej wieści przez mojego brata Teodora po powrocie z niewoli, że moje siostry i szwagry są w Bad Frankenhausen, a ja zostałem skierowany do posługi duszpasterskiej w Quickborn. Z Quickborn napisałem na początku lutego list polowy, który dotarł także do mojego brata. Chciałbym tutaj wyrazić wdzięczność mojej szwagierce, a także rodzinie Ubert, rodzinie Milas i innym, którzy pomagali mojej matce w trudnych chwilach, polskiemu lekarzowi za jego bezinteresowną opiekę, oraz polskiemu piekarzowi za okazaną pomoc. Kiedy nasza matka zmarła w listopadzie 1945 roku, to właśnie pani Rogozinski przeprowadziła jej pogrzeb - ta dzielna i dobra kobieta, o której już wcześniej wspomniałem w moim sprawozdaniu. Przez wiele lat grobem zmarłej opiekowała się kobieta z Józefowa. W międzyczasie również wyemigrowała ona do Niemiec."
Cmentarz i groby, jak relacjonowali mi świadkowie, znajdują się w katastrofalnym stanie. Parafia skurczyła się do kilku rodzin. Przeważająca część emigrowała do Niemiec, a stamtąd dalej, za granicę. Nic dziwnego, że obecne władze zastanawiają się nad zniwelowaniem cmentarza po upływie ustawowego terminu[...]
WuZ 4/88, s. 3-4.
Tłumaczenie z niemieckiego, wstęp, przypisy: Błażej Nowicki mail: kontakt@izbica-kujawska.com
1. W oryginale Skalonschen Gut 2. We wspomnieniach p. Richarda Kneifla widnieje nazwa Kirchplatz Borni. Jest to zapewne literówka od Kirchplatz Borui, zniemczonej nazwy miejscowości Boruja Kościelna w gminie Nowy Tomyśl (w okresie 1939-45 jako Kirchplatz) , zobacz: E. Kneifel, Die Pastoren der Evangelisch-Augsburgischen Kirche in Polen, Eging 1967, s. 60. 3. Prawidłowo: Philipp Kreutz, pastor parafii ewangelicko-augsburskiej w Sompolnie w latach 1924-1939. Prawdopodobnie literówka Richarda Kneifla, w dalszych fragmentach wspomnień podawane jest już przez niego właściwe nazwisko. 4. Kompozycja wokalno-polifoniczna, osnuta na wierszu wyjętym z psalmów lub na przypowieści biblijnej, źródło: sjp.pl, dostęp: 23.12.2015 5. Jeśli w dalszej części tekstu mowa jest o gminie, chodzi tu o gminę wyznaniową, a nie jednostkę podziału administracyjnego Polski. Jeśli będzie mowa o jednostce podziału administracyjnego, to zostanie to przeze mnie wyraźnie zaznaczone. 6. Albert Breyer (urodzony w 1889 r. w Żyrardowie, zmarł w 1939 roku w Warszawie) niemiecko-polski nauczyciel, etnograf. Badacz osadnictwa niemieckiego w środkowej Polsce, m.in. autor monografii Sompolna. 7. Ogólne zebranie parafian w sprawie przemianowania filiału ewangelicko-augsburskiego Izbica na samodzielną parafię z własnym pastorem odbyło się w dniu 3 grudnia 1933 roku. Zachował się protokół ze zgromadzenia , zobacz: Archiwum Państwowe w Poznaniu, Parafia ewangelicko-augsburska w Izbicy Kujawskiej, sygn. 4, k. 19-20. 8. Ryszard Paszko vel Paszke, spotykany także zapis Ryszard Paschke (urodzony 1 czerwca 1878 w Stokach, zmarł w 1940 roku w Twerze) – duchowny wyznania ewangelicko-augsburskiego, wieloletni administrator filiału w Izbicy Kujawskiej, biskup senior Wojska Polskiego II RP. W dniu 6 maja 1922 roku za zgodą Ministra Spraw Wojskowych gen. Kazimierza Sosnkowskiego zmienił nazwisko rodowe z Paszke na Paszko. 9. Julius (Juliusz) Henke - wieloletni kierownik Szkoły Podstawowej nr 2 w Izbicy Kujawskiej. 10. W oryginalnym tekście wspomnień użyte jest niemieckie słowo "Frau". Jest ono niejednoznaczne, może ono oznaczać panią, kobietę, jak też żonę. Z racji braku na chwilę obecną możliwości weryfikacji przypuszczenia, iż Alwine Henke była żoną Juliusa Henke, zdecydowałem się przetłumaczyć "Frau" jako "pani". 11. Kolejna forma zapisu imienia i nazwiska Ryszarda Paszko we wspomnieniach: Richard Paszke. 12. Gottfried Steinke pochowany jest w grobowcu rodzinnym na cmentarzu ewangelickim w Izbicy Kujawskiej. Jest to jeden z najlepiej zachowanych i najbardziej okazałych grobowców na cmentarzu. 13. W oryginalnym tekście wspomnień Richarda Kneifla nie pada nazwisko zamordowanego. Władysław Kubiak w swoim opracowaniu podaje iż był to p. Lüdke. ("Parafia i kościół ewangelicki w Izbicy Kujawskiej w latach trzydziestych XX wieku i w okresie okupacji hitlerowskiej w świetle relacji pastora Richarda Kneifla", [w:] Zapiski Kujawsko-Dobrzyńskie, t. 24, Włocławek 2009.) 14 Ludwig Milas zaliczał się do czołówki rolników z największą ilością posiadanych gruntów. Z wykazu folwarków powyżej 50 ha, który sporządzony został w 1929 r. wynika, iż posiadał on 89 ha ziemi, z czego 75 ha stanowiły grunty orne, zobacz: Archiwum Państwowe w Poznaniu. Oddział w Konienie. Akta gminy Izbica Kujawska, sygn. 1136, k. 201. 15. W Kościele Ewangelicko-Augsburskim w RP jednostka mniejsza od parafii, uzależniona od niej administracyjnie. 16. Dr Siegfried Staemmler - znany bydgoski chirurg, obecny Szpital im. Jurasza w Bydgoszczy nosił w okresie okupacji jego imię: "Siegfried Staemmler Krankenhaus". Wspomniana przez Richarda Kneifla prywatna klinika mieściła się w Bydgoszczy przy al. Mickiewicza, zobacz: http://www.tmn.bydgoszcz.pl/component/content/article/10-aktualnosci/46-powinowactwa-nie-tylko-literackie-z-klausem-staemmlerem-rozmawia-zygfryd-szukaj (dostęp: 19.01.2016) 17. W innych źródłach (m.in. opracowanie Eduarda Kneifla, "Die evangelisch-augsburgischen der Kalischer Diozese" z 1937 roku) można znaleźć formę zapisu Leonhard Doberstein. 18. Prawdopodobnie Ludwig Pubantz. 19. Deutscher Volksverband in Polen, skrót: DVP (Niemieckie Stowarzyszenie Ludowe w Polsce) Niemieckie stowarzyszenie działające w latach 1924-1939, początkowo w opozycji do Jungdeutsche Partei, z biegiem czasu przejmowało program narodowosocjalistyczny. 20. Jungdeutsche Partei in Polen, skrót: JDP (Partia Młodoniemiecka w Polsce). Narodowosocjalistyczna partia mniejszości niemieckiej działająca w latach 1931-1939 w granicach II Reczpospolitej. 21. W oryginalne Helene Rogozinski geb. Steinke. 22.W oryginalne Selbstschutz. 23. Arthur Greiser (urodzony w 1897 w Środzie Wielkopolskiej, zmarł w 1946 w Poznaniu) - namiestnik Kraju Warty, zbrodniarz wojenny, stracony po wojnie. 24. Hans Burkhardt (urodzony w 1891 r. w Landsberg am Lech, zmarł w 1948 r. w Inowrocławiu) - W latach 1939-1944 Prezydent Rejencji Hohensalza (Inowrocław)
|